Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
6755
BLOG

Jacek Kurski

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 75

Kura i Guliwer są rówieśnikami, pierwszy jest studentem, drugi robotnikiem – poznali się na strajku w Stoczni Gdańskiej w maju 1988 r. – tak rozpoczynał się mój reportaż z tego niezwykłego wydarzenia, którego bohaterami uczyniłem dwóch zawadiackich dwudziestolatków. Po tygodniu osamotnieni w swoim proteście stoczniowcy gdańscy skapitulowali, ale nie na długo – już w sierpniu 88 podjęli protest ze zdwojoną siłą. Gdy dotarłem wtedy do Gdańska, spotkałem bohaterów mojego reportażu – i tak rozpoczęła się moja wieloletnia znajomość z Jackiem Kurskim.

       Od samego początku bardzo o nią zabiegał, miał szczególny dar uwodzenia.  Błyskotliwy i z wdziękiem efekciarski – lubił popisywać się umiejętnością mnożenia w pamięci dwóch trzycyfrowych liczb. W dodatku zagorzały kibic Lechii-Gdańsk, miłośnik twórczości Jacka Kaczmarskiego, dziennikarz podziemnej prasy – w sumie barwna postać. Pasjonowała go polityka i roznosiła energia – parł do przodu jak czołg. W roku 1991 bez skrupułów porzucił „Tygodnik Gdański” i swojego mentora i wychowawcę Maćka Łopińskiego, żeby przejść do „Tygodnika Solidarność”, którego zostałem szefem. - Teraz ty jesteś moim mentorem – usłyszałem. – Jacek, nie pędź tak, zachowujesz się jakbyś miał jutro umrzeć, zwolnij, jeszcze całe życie przed tobą – próbowałem studzić jego zapalczywość. – Nie zwolnię, a co do śmierci, to gdy umrzesz, rezerwuję sobie prawo wygłoszenia na pogrzebie epitafium podkreślającego twoje zasługi dla odzyskania niepodległości. Zatkało mnie - ta kategoryczna deklaracja pozbawiona była jakiegokolwiek wdzięku - ale Jacek nie zważając na moją minę, kontynuował z powagą. – Oczywiście życzę ci, żebyś żył jak najdłużej, bo nad twoim grobem powinien przemawiać premier, a ja nim zostanę dopiero w roku 2017. Natomiast teraz mam prośbę, zostań świadkiem na moim ślubie. Zgodziłem się.

                                             Szturm Warszawy

       W „Tygodniku Solidarność” długo nie zagrzał miejsca. Kiedyś wysłałem go na reportaż do zakładu, w którym trwał strajk – pracownicy protestowali przeciwko ich zdaniem złodziejskiej prywatyzacji. Wrócił z żywym, świetnie napisanym tekstem,…tylko, no właśnie, jak się po jego opublikowaniu okazało, były tam, w zakresie faktów, informacje nieprawdziwe. – Jacek, dlaczego wszystkiego nie sprawdziłeś? – robiłem mu wyrzuty. – Ci strajkujący opowiedzieli mi całą historię, tego, który chciał kupić zakład nie było na miejscu, więc napisałem, przyznasz, zgrabny tekst. Gdy zdarzyły się kolejne tego typu „wpadki”, a reprymendy nie odnosiły skutku, zakończyłem z nim współpracę. Jacek specjalnie się tym nie przejął – jego marzeniem była od dawna telewizja. I szybko osiągnął cel – zaczął w TVP (wraz z Piotrem Semką) robić program ‘Refleks”. W grudniu 1991, w dziesiątą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, udało im się sfilmować niebywałą, jak na owe czasy, scenę: Adama Michnika wsiadającego „konspiracyjnie” do samochodu Jerzego Urbana – po audycji w Polskim Radiu, w której razem, chwilę wcześniej, brali udział. Wtedy to był obciach, dziesięć lat później Michnik wręcz afiszował się już tym, że jest stałym bywalcem w willi Urbana w Konstancinie. Przypominam o tym zdarzeniu, gdyż trzy lata później Jacek (tym razem z Bogdanem Pękiem) zaprosił do nowego programu „Rozmowy kanciastego stołu”, aż wierzyć się nie chce, Jerzego Urbana właśnie, zestawiając go w parze ze Stanisławem Helskim, który we Wrocławiu, już w wolnej Polsce, próbował za pomocą kamienia wymierzyć sprawiedliwość gen. Jaruzelskiemu. Czy była to szczególna skłonność Jacka do politycznej perwersji? Nie sądzę, a jeśli nawet trochę tak, to przede wszystkim chodziło o wywołanie szoku, o efekt, po którym wszyscy zapamiętają jego, stosunkowo jeszcze wtedy mało znane, nazwisko.

       Po tym programie moje stosunki z Jackiem uległy istotnemu ochłodzeniu.

                                  Bieg polityczny z przeszkodami

       Spotykaliśmy się znacznie rzadziej, raczej przypadkowo, ale nie oznacza to, iż nie śledziłem jego losów. W końcu traktowałem go prze kilka lat, dzisiaj myślę o tym z pewnym zażenowaniem, za po części swojego wychowanka. A Jacek, który przez pewien czas trwał w rozkroku pomiędzy dziennikarstwem i polityką, uznał, że taki dualizm miast przybliżać, tylko oddala go od wyznaczonego na rok 2017 celu – i wybrał politykę. Na początku szło mu nie najlepiej:

- w roku 1993 start w wyborach do sejmu z listy Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego – porażka;

- w następnych wyborach (1997) z listy ROP Jana Olszewskiego – to samo.

       Jacek uznał, że musi trochę spuścić z tonu i marzenia o sejmie odłożyć do następnego rozdania. Ale żeby nie tracić czasu, wystartował w wyborach samorządowych roku 1998 – do sejmiku. Wcześniej zmieniając „barwy klubowe” z ROP na ZChN, gdzie od razu objął funkcję wiceprezesa. Tym razem się udało i Jacek został radnym sejmiku pomorskiego, a nawet jednym z jego wicemarszałków. Po tych sukcesach Jacek złapał wiatr w żagle i poczuł się na tyle pewnie, że w wyborach parlamentarnych roku 2001 wykonał numer, nazwijmy go oględnie, „bazarowy”. Będąc w Toruniu pełnomocnikiem listy AWSP ( koalicja partii prawicowych, w której znalazło się ZChN), wpisał na nią nikomu nieznanego człowieka o identycznych personaliach jakie miał desygnowany na tę listę były minister rolnictwa Jacek Janiszewski. Zagrywka zaiste w „trzy karty”. Dzisiaj trudno ustalić, czy byłaby skuteczna, gdyż lista AWSP nie przekroczyła progu wyborczego. Dla Jacka, ciągle wicemarszałka sejmiku pomorskiego, była to kolejna porażka w wyborach parlamentarnych, wzmocniona goryczą wywalenia go z ZChN na zbitą twarz za wspomniany „numer”.

       Ktoś inny by się w takiej sytuacji z lekka podłamał, albo zaczął hodować kanarki – ale nie Jacek. On udał się do Jarosława Kaczyńskiego, gdyż kończyła się jego kadencja w sejmiku pomorskim, a chciał wystartować do kolejnej, tym razem pod flagą PiS (do której się zapisał) i być dalej w grze. Lech Kaczyński, który lepiej od brata znał Kurskiego zaprotestował. Skutecznie.

       Nie udało się wtedy przekonać Jarosława Kaczyńskiego, więc Jacek udał się żeby oczarować i politycznie uwieść Romana Giertycha. W pełni mu się to udało i w wyborach samorządowych roku 2002 powtórnie kandydował do sejmiku pomorskiego. Też zwycięsko, ale pod inną, tym razem LPR flagą.  Okres miodowy pomiędzy obu politykami trwał dwa lata, Jacek wydatnie przyczynił się do wielkiego sukcesu LPR w wyborach do Parlamentu Europejskiego i nagle… gwałtowny rozwód. Jaka była przyczyna? Tego do końca nie wiemy, ale  Romanowi Giertychowi pytanemu o to przez dziennikarzy, natychmiast tężeje twarz i przez zaciśnięte zęby pada jedno zdanie: z tym panem nigdy nie chcę mieć nic wspólnego.

       Jeśli ktoś sądził, że po takim wyautowaniu z Jacka ujdzie powietrze – był w błędzie. Udał się do Canossy, posypał głowę popiołem, zapewnił Jarosława Kaczyńskiego, że PiS będzie już tym razem ostatnią jego partią w życiu, zaoferował, że przyjmie rolę bulteriera kąsającego wszystkich przeciwników Prezesa – i zostało mu wybaczone. Nawrócony grzesznik został ponownie przyjęty do partii i trafił w 2005 r. na listy PiS w wyborach parlamentarnych, zdobywając wreszcie upragniony mandat poselski. Ze swoich zobowiązań kąsającego psa wywiązywał się z temperamentem i czasami z nadmierną fantazją. W trakcie kampanii prezydenckiej, w której z ramienia PiS startował Lech Kaczyński, palnął w jednym z wywiadów, że dziadek Donalda Tuska służył w czasie II wojny światowej w Wermachcie. W mediach zawrzało, gdyż Jacek nie potrafił przedstawić żadnych dowodów i dociskany przez dziennikarzy zaczął, jąkając się, tłumaczyć, że się pomylił. Że to nie dziadek, tylko brat dziadka. Władze PiS nie miały innego wyjścia i zawiesiły go w prawach członka partii. Ale co to znaczy być „dzieckiem szczęścia” – parę miesięcy później dziennikarze dotarli do kartotek niemieckich i okazało się, że również dziadek służył w Wermachcie. Dla Jacka skończyło się to tylko naganą partyjną. Gdy dwa lata później doszło  do wcześniejszych wyborów, nikt już nie pamiętał o dezynwolturze Jacka, który nie musiał się obawiać o swoje miejsce na listach PiS. Bez trudu zdobył mandat, choć jego partia straciła władzę. Wysiadywanie przez cztery lata w ławach opozycyjnych nie bardzo mu się uśmiechało, diety poselskie nie były znowu tak wysokie, a tu powiększyła się rodzina, przyszło na świat trzecie dziecko.

                                                              Bruksela

       Pomysł wystartowania w roku 2009 w wyborach do Parlamentu Europejskiego był jakimś rozwiązaniem. Ale na przeszkodzie stanęło twarde, kilkukrotnie powtórzone publicznie oświadczenie Jarosława Kaczyńskiego, że posłowie zasiadający na Wiejskiej nie będą startować do Europarlamentu. Jak się udało Jackowi przekonać Prezesa, polityka twardego i upartego, do zmiany stanowiska, pozostaje dla mnie niewytłumaczalną zagadką.

        W Brukseli Jacek miał okazję zakumplować się ze Zbigniewem Ziobro, kreowanym przez media na „delfina” w  PiS, co zapewne musiało irytować Jarosława Kaczyńskiego, nie zamierzającego bynajmniej przejść w stan spoczynku. Odczytywanie zatem wyjazdu Ziobry do Brukseli jako nie w pełni dobrowolną „banicję” wydaje się więc uprawnione. A ponieważ europosłowie nie są specjalnie zapracowani, był również czas na knucie i snucie politycznych planów. Idę o zakład, że pomysł frondy z PiS urodził się w głowie Jacka, że to on zmanipulował Ziobrę i de facto stał się ojcem chrzestnym Solidarnej Polski. Żeby nie przeciągać, Jacek został po trzech latach z nowej patii wywalony, chwilę wcześniej w kolejnych wyborach do Parlamentu Europejskiego uzyskał żenujący wynik, a Zbigniew Ziobro dogadał się z Jarosławem Kaczyńskim dołączając swoją partię do koalicji Prawica Razem.

       A Kurski znowu znalazł się na lodzie, tym razem wydawało się, że bezpowrotnie. Że z tego „kaukaskiego kredowego koła” nie ma już furtki do polityki. Wszyscy ( z jednym wyjątkiem) liderzy partii, które „zaliczył” wypowiadali się o nim jak najgorzej.

                                                       Koło ratunkowe

         Jackowi zaczęła się ziemia palić pod nogami, wiedział, że jego jedyną szansą jest Jarosław Kaczyński. Jako człowiek niewątpliwie bystry pamiętał – po swoich dwu-trzykrotnych zdradach Prezesa – że skruszonemu i bijącemu się w piersi grzesznikowi Kaczyński potrafi wybaczyć. Że jako chrześcijanin świetnie znający „Przypowieść o synu marnotrawnym” z Ewangelii wg. Św. Łukasza, potrafi darować grzechy, byle skrucha była wiarygodna. Jak tego dokonał Kurski? – nie wiem. Ale cel swój osiągnął. Wprawdzie wszechwładny Prezes nie był w stanie „przepchnąć” Kurskiego na listy wyborcze, gdyż w tej sprawie napotkał opór we własnej partii, ale już po przejęciu władzy przez PiS, do Jacka zaświeciło słońce. Do dziś nikt nie rozumie do czego służył gambit hetmański z powołaniem go na sześć tygodni na stanowisko wiceministra kultury, kiedy już wcześniej wróble na dachu ćwierkały, że zostanie prezesem TVP, ale znając Jacka podejrzewam, że zależało mu, żeby w CV mieć wpisane, że pełnił stanowisko rządowe.

       W końcu rok 2017 już za kilkanaście miesięcy

 

Tekst ten ukaże się w najbliższym numerze "Obywatelskiej"  

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka