Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
1667
BLOG

Duma i wstyd

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 34

                    

 

Słowa zawarte w tytule to awers i rewers kondycji psychicznej, zarówno jednostki, jak i zbiorowości - coś, zdawałoby się niebywale cennego, co symbolizować mogłaby jedynie moneta szczerozłota, najwyższej próby. Obecnie  jest, niestety, podobnie jak niegdyś tymf,  z oszukańczego kruszcu.

 

       Czy dzisiaj my, mieszkańcy dorzeczy Wisły i Odry, „awansowani” ćwierć wieku temu na Europejczyków, jesteśmy dumni z naszego kraju, a także z tego, że jesteśmy Polakami? Jakie elementy  tożsamości pozwalają nam żyć z podniesioną głową, a jakie spychamy w niepamięć? Czy poczucie wstydu, niezbędne do tego, żeby godnie żyć, dzisiaj głęboko zagrzebane w podświadomości, doczeka kiedyś oczyszczającej „spowiedzi”?

                                         Albośmy to jacy tacy…

       No właśnie – jacy jesteśmy dzisiaj? Po doświadczeniach ponad stuletnich rozbiorów, żeby głębiej nie sięgać, odzyskanej w roku 1918 niepodległości i trudnym, ale dającym złapać oddech dwudziestoleciu II RP, przyszło straszliwe dla nas w skutkach doświadczenie II wojny światowej i okupacji. Potem było niewiele lepiej: trwający blisko pół wieku „eksperyment” z komuną, którego powszechnie demoralizujący wpływ, odkłada się cieniem do dziś. Jakie elementy z tej naszej najnowszej historii i jakie postaci z tego okresu staramy się wyłuskać – z których jesteśmy dumni, które mogłyby być wzorcem do naśladowania? Powstania - niemal wszystkie przegrane i krwawo stłumione? W III RP wylano niemało atramentu, żeby skrytykować celebrowanie klęsk i wyszydzić „bohaterszczyznę”. Piłsudski – wszak odniósł wspaniałe zwycięstwa? Fachowcy od nowo-starej narracji natychmiast dorzucają swoją łyżkę dziegciu: ale zamach majowy, ale Bereza, ale proces brzeski…Więc może sukcesy gospodarcze II RP: Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy – to krytykować trudniej. Więc lepiej przemilczeć, ale też nie promować, gdyż wiele zakładów dawnego COP, albo przestało istnieć, albo ledwo dzisiaj zipie. Trudno również chwalić się(a piszę to bez ironii) sukcesami inwestycyjnymi PRL: stoczniami, cukrowniami, cementowniami, Cegielskim, Ursusem i wielu innymi, bo na nich już od dawna rośnie trawa.

       Z czego dziś Polacy mogą i chcą być dumni. I w jakich okolicznościach tę dumę wyrażają? Z osiągnięć III RP – nie bardzo, gdyż propagandowy bajer o „zielonej wyspie” nie tylko nie trafił do przekonania bezrobotnym i tym, którzy na umowach „śmieciowych” ledwo wiążą koniec z końcem, ale również 2 milionom tych, którzy za pracą wyemigrowali i jakoś nie wracają. Oczywiście można byłoby być dumnym z Solidarności, będącej w latach 1980-81 natchnieniem świata, której niedawno pochowany z honorami gen. Jaruzelski złamał kręgosłup wprowadzając stan wojenny i delegalizując ją. Gdy w roku 1989 odzyskaliśmy niepodległość, do legalnej znowu Solidarności przystąpił – z 10-milionowej rzeszy – zaledwie co czwarty jej członek. Dzisiaj Solidarność ma złą prasę, Polska jest na przedostatnim miejscu w Europie, jeżeli chodzi o wskaźnik „uzwiązkowienia”, a określenie „solidaruch” stało się często używanym w mediach epitetem. Dodać należy, że na pogrzebie niedawno zmarłego Józefa Oleksego chowanego z wszystkimi wojskowymi honorami byli obecni Bogdan Borusewicz, Donald Tusk, Bronisław Komorowski, Jerzy Buzek i wielu innych działaczy państwowych  podkreślających z dumą swoje solidarnościowe korzenie, natomiast na pogrzebie zmarłego miesiąc wcześniej Kazimierz Świtonia, założyciela wolnych związków zawodowych na Śląsku i bohatera Solidarności, nie było żadnego z nich.

     Oczywiście możemy i w jakiś sposób jesteśmy dumni z naszego Papieża. Ale tę dumę i pamięć o Janie Pawle II jakoś przestaliśmy okazywać publicznie, czego wyrazem może być drastycznie malejąca liczba zniczy zapalanych w rocznicę śmierci na warszawskiej ulicy jego imienia. Gdy odchodził 2 kwietnia 2005 r. , tych zniczy było setki tysięcy, rok później – dziesiątki tysięcy, w roku ubiegłym doliczyłem się…28. Zobaczymy co będzie w dziesiątą rocznicę.

       Natomiast pełna ekspresja naszej narodowej dumy ma miejsce w czasie imprez sportowych. Małyszomania zapoczątkowała na masową już skalę produkcję biało-czerwonych szalików, malowania przez kibiców twarzy w narodowych barwach, przynoszenia na imprezy  sztandarów. Kłopot z tym, że z sukcesami sportowymi bywa różnie i kiedy w piłkarskim Euro 2012 otrzymaliśmy sromotne lanie, kibice miast ze wstydu pochować sztandary, skandowali pozbawione sensu wielkoduszne: Polacy nic się nie stało.

       Nie można również pominąć organizowanego 11 listopada w Warszawie przez formacje narodowe – Marszu Niepodległości. Bierze w nim udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi, ubiegłoroczny marsz obył się bez zamieszek wcześniej prowokowanych przez mniej lub bardziej rozpoznanych „nieznanych sprawców”. Dobrej prasy te marsze nie mają i jak mantra powtarzają się zarzuty niektórych polityków i publicystów, że pachną im one…faszyzmem.

                                               Bez odpuszczenia

       Nikt nie lubi się wstydzić, bo to przeszkadza i uwiera. A już szczególnie nie lubi uzewnętrzniać swojego wstydu. I nieprzypadkowo spowiedź w kościele rzymsko-katolickim, będąca wyznaniem grzechów, czyli świadomą egzemplifikacją wstydu, odbywa się w szczególnym entourage: spowiednik nie widzi spowiadającego.

       Zostawmy jednak wiarę, zajmijmy się świeckim wstydem. Każdy, no, prawie każdy, zna to uczucie. I stara się swój wstyd zepchnąć w niepamięć, a przynajmniej otorbić, zahibernować. Ale oprócz wstydu własnego, indywidualnego, jest jeszcze wstyd zbiorowy. Podobnie zresztą jak duma. Czy Polacy mogą być dumni z  postawy swoich antenatów w czasie II wojny światowej i okupacji? Jak najbardziej, jako naród zdaliśmy ten arcytrudny egzamin z polskości. I wprawdzie  zdarzali się również renegaci i szubrawcy, to nie należy zapominać, że  polskie państwo podziemne ich sądziło i w najdrastyczniejszych przypadkach skazywało na karę śmierci. A czy Polacy zdali egzamin w czasach PRL? Tu już było różnie i w pewnym sensie trudniej niż w latach okupacji. Żołnierze niezłomni wybierając walkę bez nadziei, walkę o honor i pryncypia, bez wątpienia zdali ten egzamin celująco. I hańbą oraz naszym zbiorowym wstydem jest, że 25 lat po odzyskaniu niepodległości nie możemy ich pochować, gdyż „doły śmierci” do których ich wrzucano po egzekucji, przykrywają dzisiaj mogiły komunistycznych funkcjonariuszy.

       Czy w Polakach jest zahibernowany wstyd za PRL? Przecież nie wszyscy należeli do PZPR, chociaż w szczytowym okresie liczyła ona 3 miliony członków. Ale przecież bezpartyjni – oczywiście nie wszyscy, ale na pewno jakże wielu – musieli w taki czy inny sposób kolaborować z systemem i wszechogarniającą wszystkie dziedziny władzą. Co na temat postawy swoich rodziców wiedzą i myślą pokolenia urodzone już w wolnej Polsce? Przecież nie wszyscy są „resortowymi dziećmi”.

        Cud Solidarności miał w sferze emocji również charakter zbiorowej spowiedzi, chociaż bez publicznego – zdarzały się wyjątki – wyznania win. Ale deklaracje i co więcej, sposób działania ludzi Solidarności w czasie owych 16 miesięcy „karnawału” wskazywały na to, że postanowili więcej nie grzeszyć i tylko czynić dobro. Przykładów na takie zachowania można przytoczyć bardzo wiele. Tę społeczną arkadię, stan narodowego i społecznego braterstwa, przerwał stan wojenny. Gdy Jaruzelski zdelegalizował Solidarność, kilka milionów jej członków, oczywiście nie bez presji, wstąpiło do OPZZ. Była to oczywiście zdrada Sentymentalnej Panny S, ale było to niczym, w porównaniu z postawą tych, którzy – rzecz jasna pod jeszcze silniejszą presją – stawali się tajnymi współpracownikami służby bezpieczeństwa i donosili na kolegów z solidarnościowego podziemia. Czy noszą oni w sobie wstyd za taką postawę? Myślę, że jednak tak, chociaż dzisiaj bardzo zahibernowany.

        Bo w III RP nikt nawet nie próbował stawiać takich ludzi pod, rzecz jasna, umownym pręgierzem. A do starych wstydów doszły nowe. W czasach solidarnościowego „karnawału” rzeczą niewyobrażalną było, żeby służba zdrowia w obronie swoich materialnych interesów pozostawiła chorych samym sobie. I to nie ze względu na jakąś tam przysięgę Hipokratesa, tylko ze względu na wspomniany imperatyw czynienia dobra. Najlepiej pokazuje to epizod z wiosny 1981 r., kiedy warszawscy kierowcy autobusów zastrajkowali z jednym tylko postulatem: podniesienia pensji pielęgniarkom, bo one przecież nie mogą odejść od łóżek.

           Dzisiaj mamy gospodarkę rynkową, o tego typu empatii i postawach solidarnościowych możemy zapomnieć, mamy na każdym kroku do czynienia z walką o przetrwanie. Ludzie zatrudnieni przez prywatnego właściciela na „umowach śmieciowych”, traktowani są jak śmieci. Ze strachu przed utratą pracy –  tu spłacanie kredytu, a w tle komornik – dają się sobą pomiatać. Jest to dzisiaj w Polsce zjawisko powszechne, ludzie za cenę utrzymania się na powierzchni, krok po kroku rozstają się ze swoją godnością. Rodzi to wstyd, póki co hibernowany. I frustrację, a ta kiedyś wybuchnie.

       Gdy przed kilku laty Platforma Obywatelska zdecydowała o wycofaniu nauczania historii z dwóch przedmaturalnych klas, wydawało się to zbyt absurdalne, żeby mogło być prawdziwe. Kiedy jednak swój – nie zawaham się użyć tego określenia – antynarodowy plan Platforma wprowadziła w życie, środowisko nauczycieli historii (jest ich zapewne kilkanaście tysięcy, nie licząc profesorów i absolwentów wydziałów historii) nie zainicjowało zbierania w tej sprawie podpisów pod petycją protestacyjną skierowaną do Sejmu, Senatu, prezydenta i rządu. Czy ci nauczyciele mają się czego wstydzić? Bezspornie mają!

       W roku 1989 odzyskaliśmy niepodległość i przeprowadziliśmy transformację ustrojową. Nie zrobiliśmy jednak nic, żeby po trwającym blisko pół wieku doświadczeniu funkcjonowania w systemie totalitarnym, mieś szansę na katharsis, na oczyszczenie z komunistycznych miazmatów. Przenieśliśmy je do III RP i do starych grzechów i wstydów dorzuciliśmy nowe. Gdy wskazówka na naszej narodowej busoli kręci się jak oszalała, to nie ma się co dziwić, że źródłem naszej dumy stają się już tylko sukcesy sportowców

                                     Zapamiętana rozmowa

       Przed kilkunastu laty spytałem Wołodię Bukowskiego(byłego dysydenta, wydalonego za czasów Breżniewa ze Związku Sowieckiego, wybitnego intelektualistę, a niemal od początku istnienia „Gazety Obywatelskiej”  jej autora):  –  Kiedy opuści Wielką Brytanię i wróci do Rosji? - Dopiero wtedy, gdy Rosjanie zaczną się wstydzić. – Ale czego mają się wstydzić??? – domagałem się jaśniejszej odpowiedzi. – Komuny – usłyszałem krótką odpowiedź. – Ale przecież najczęściej Rosjanie byli ofiarami tego nieludzkiego systemu – gorączkowałem się. - Bywało różnie, role katów i ofiar często się wymieniały – spokojnie stwierdził Wołodia. I dodał: - Bez przeżycia poczucia winy, bez swoistej ekspiacji, Rosjanie nie mają szansy na oczyszczenie się z komuny i w konsekwencji na stanie się normalnym narodem i społeczeństwem.

 

Tekst ten ukaże się w nalbliższym numerze "Gazety obywatelskiej".

 

 

 

   

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka