Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
3077
BLOG

4 czerwca 1992 – noc strachu i hańby

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 21

 

Rząd Jana Olszewskiego był pierwszym gabinetem wyłonionym przez parlament wybrany w demokratycznej procedurze. Sejm przestał być już „kontraktowy”, ale przyjęta ordynacja, bez tzw. progów, skutkowała ogromnym rozdrobnieniem – w ławach poselskich zasiedli posłowie z 18 ugrupowań. A to od samego początku zapowiadało kłopoty.

I tak też się stało. Stworzenie w tak rozdrobnionym sejmie większościowej koalicji rządowej okazało się przedsięwzięciem karkołomnym i chociaż po różnych perturbacjach udało się 23 grudnia 1991 r. zaprzysiężyć  gabinet Jana Olszewskiego, to koalicję rządową tworzyły tylko 4 partie (PC, ZChN, PSL-PL i PChD), mające łącznie zaledwie 125 posłów. O tym, że udało się ten rząd powołać zdecydowało doraźne poparcie kilku innych formacji (KPN,PSL, NSZZ”S”), co jednak z natury rzeczy tworzyło sytuację niestabilną. Krótko mówiąc, wybrany gabinet był poniekąd ubezwłasnowolniony przez okoliczności, z których świetnie sobie zdawał sprawę nowy premier, ale mimo to podjął rękawicę rzuconą przez los.

Jan Olszewski był zdecydowany, żeby wraz ze swoją ekipą stworzyć rząd przełomu, który odrzuci pajęczynę okrągłostołowych ustaleń, rozpocznie walkę z „dziką” prywatyzacją, ale przede wszystkim podejmie próbę oczyszczenia przestrzeni publicznej z obciążających III Rzeczpospolitą i jej gospodarkę miazmatów PRL. Wiedział, że ma potężnych wrogów i mało czasu, ale gdy wygłaszał w sejmie swoje expose zapewne nie przypuszczał, że to będzie mniej niż pół roku. Gdy zapowiedział lustrację i dekomunizację i gdy skutecznie zablokował możliwość powstawania spółek polsko-rosyjskich na terenach opuszczonych przez armię sowiecką (za czym optował prezydent Wałęsa), los jego gabinetu był przesądzony.

Gdy 4 czerwca 1992 r. ówczesny minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz, realizując uchwałę sejmu o ujawnieniu nazwisk wysokich funkcjonariuszy państwa (posłów, senatorów, ministrów), figurujących w zasobach Służby Bezpieczeństwa jako Tajni Współpracownicy (TW), przekazał szefom klubów parlamentarnych w zalakowanych kopertach informację w tej sprawie – na Wiejskiej zawrzało. Prezydent Lech Wałęsa, który na „liście Macierewicza” w obfitej dokumentacji pojawił się jako „Bolek”, wykonał dwa gwałtowne ruchy. Pierwszym było wysłanie do PAP - a godzinę później wycofanie - oświadczenia, w którym w typowo dla niego pokrętny sposób przyznawał się do jakichś kontaktów z SB. Drugim posunięciem był wniosek skierowany do sejmu o odwołanie rządu Jana Olszewskiego.

Ten wieczór, a właściwie noc będę pamiętał do końca życia. Przyjechałem na Wiejską już po 21.00, miałem stałą przepustkę, ale nie było śladu straży marszałkowskiej – do sejmu mógł wejść każdy. A w środku sala plenarna wypełniona jak nigdy, na galerii prasowej ścisk, na korytarzach rozdyskutowane grupki. Gdy wszedłem, usłyszałem burzliwe oklaski.

- W jakiej sprawie posłowie z taką werwą klaszczą? – spytałem znajomego dziennikarza.

– Odrzucony został wniosek PC o przerwę – usłyszałem osobliwą odpowiedź. Przez następne godziny było kilkanaście takich głosowań w błahych sprawach i za każdym razem rozbrzmiewały oklaski. Zrozumiałem: większość sejmowa cieszyła się i sprawdzała zarazem, że jest większością - szykując się do najważniejszego głosowania.

Jest w dokumentalnym filmie „Nocna zmiana” taka scenka: w prezydenckim gabinecie sejmowym zebrała się grupka posłów (musiało to być w trakcie jakiejś przerwy). Capo di tutti capi jest w swoim żywiole, spieszy się, tryska energią, znowu rozdaje karty. Onieśmielony i wyraźnie zażenowany, ale przecież ambitny szef PSL – nominat Wałęsy na nowego premiera – nie potrafi ukryć wątpliwości. Tych wątpliwości nie podziela młodzieńczy i kędzierzawy lider KLD, który przerywa hamletyzowanie rozdyskutowanych posłów bardzo konkretnym postulatem: „Policzmy głosy, policzmy głosy”.

Wróćmy na salę plenarną. Przed ostatecznym głosowaniem głos zabiera premier. Słyszałem wiele przemówień Jana Olszewskiego, adwokata świetnie wytrenowanego w wystąpieniach sądowych. Ale tego wystąpienia nigdy nie zapomnę. Zadał w nim pamiętne pytanie: „dzisiaj wysoki sejm zdecyduje, czyja ta Polska ma być?” I zakończył: „gdy minie już dla mnie ten, nie będę ukrywał, trudny okres sprawowania urzędu, gdy po Warszawie nie będę się poruszał w kawalkadzie samochodów rządowych, to spacerując po moim mieście będę mógł spojrzeć w oczy każdemu z moich rodaków – czego przed czekającym głosowaniem każdej posłance i każdemu posłowi życzę”.

Chwilę potem odbyło się głosowanie i konstytucyjny zamach stanu stał się faktem. Oklasków tym razem prawie nie było. Stałem na galerii ze ściśniętym gardłem i nagle poczułem, że muszę koniecznie podać rękę Olszewskiemu, że jest to dla mnie wręcz imperatyw kategoryczny. Gdy wybiegłem przed budynek sejmu, samochód premiera właśnie odjeżdżał. Podjeżdżały kolejne samochody rządowe, zobaczyłem Zdzisława Najdera, szefa doradców premiera.

-Może mnie pan zabrać? – spytałem. Kiwnął głową. Jechaliśmy w milczeniu, do kancelarii premiera to zaledwie kilka minut. Gdy samochód stanął powiedziałem Najderowi, że muszę podać rękę Olszewskiemu.

– Niech pan poczeka – mruknął i zniknął za drzwiami. Przed kancelarią stał tylko jeden żołnierz, w całym budynku paliło się tylko jedno światło. Po paru minutach wrócił Najder.

– Niech pan idzie.

Gabinet premiera mieścił się wtedy na pierwszym piętrze. Drzwi były lekko uchylone, więc zapewne dlatego nie zapukałem. W gabinecie panował półmrok, paliła się tylko lampka na wielkim biurku. Od drzwi do biurka było kilkanaście metrów, podszedłem do premiera. Wstał, wyciągnął rękę, mocny uścisk, który po dobrych kilku sekundach zelżał. Nie padło ani jedno słowo. Skłoniłem głowę i wyszedłem.

Myślę, że ten drobny epizod, dla mnie ważny, jakoś tam zadecydował, że Jan Olszewski w dwudziestą rocznicę obalenia swojego rządu zgodził się, mimo choroby, udzielić mi wywiadu dla Radia Solidarność (dzisiaj internetowego). Nagrywaliśmy u niego w domu, większość poruszanych tematów była mi już wcześniej znana. Ale były także bardzo smakowite kąski, np. opowieść premiera o jego rozmowie z jednym z profesorów Politechniki Gdańskiej – specjalistą od budowy okrętów. Otóż pan profesor przedstawił premierowi czarny scenariusz zniszczenia polskiego przemysłu stoczniowego, co się dokona poprzez różnego rodzaju działania naszych konkurentów, chyba, że rząd podejmie odpowiednio skuteczne kroki.

– I spełniło się co do joty, chociaż wtedy wydawało mi się, że profesor przesadza – skonstatował ze smutkiem premier.

– Gdyby pański rząd funkcjonował, powiedzmy, przez całą kadencję sejmu, co byłoby jego priorytetem?

– W II Rzeczpospolitej drugą co do wielkości pozycją budżetową państwa(po armii) była edukacja i wato byłoby pójść tym tropem.

Na zakończenie tamtej rozmowy spytałem:

- Na „liście Macierewicza” było mniej niż 10 procent parlamentarzystów, dlaczego większość nie chciała się odciąć od bezpieczniackich donosicieli? -  Pan premier spojrzał na mnie z rozbawieniem:

- Widocznie musiało ich być więcej, duża część archiwów została przecież nie przypadkowo spalona, a do archiwów WSI nie mieliśmy wtedy dostępu...  

 

Tekst ukaże się na łamach najnowszego numeru "Prawda jest ciekawa". 

 

 

 

 

 

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka