Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
2667
BLOG

Stało się...

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 13

                         

…coś, co jeszcze pół roku temu było poza wyobraźnią. Pierwszy Obywatel Rzeczpospolitej otwierający listę polityków najbardziej akceptowanych i cenionych przez zwykłych obywateli – przegrał wyścig prezydencki. I to z kim? Z mało znanym na początku wyścigu kandydatem Prawa i Sprawiedliwości, którego – ze względu na zbieżność nazwisk – mylono z liderem Solidarności.

 

       Rok 2015 jest rokiem podwójnych wyborów – prezydenckich i parlamentarnych. Taka zbieżność jest okolicznością dosyć niezwykłą, chociaż wpisaną w naszą Konstytucję, gdzie kadencja prezydenta ma trwać pięć, a parlamentu cztery lata. Oznacza to, że jeśli kadencje najważniejszych organów państwa są pełne, co jak wiemy z doświadczenia nie zawsze się zdarza, to z podobną koincydencją musimy mieć do czynienia co 20 lat. Czyli następny raz  dopiero w roku 2035.

       Autorom naszej Ustawy Zasadniczej chodziło o to, żeby poprzez wprowadzenie zróżnicowania długości wspomnianych kadencji stworzyć szansę swoistego politycznego balansu. Krótko mówiąc, żeby Duży Pałac i Mały Pałac nie stawały się politycznym łupem jednej tylko politycznej formacji, co miało poniekąd „wymuszać” kohabitację, uznanej za rozwiązanie lepsze dla funkcjonowania demokracji. Doświadczenia III RP nie dały jednak jednoznacznej odpowiedzi, a praktykowaliśmy oba warianty, czy lepszy dla funkcjonowania państwa jest monopol partyjny, czy wspomniana kohabitacja? Warto jest jednak zauważyć, a tego też się nauczyliśmy, że formacja wygrywająca batalię prezydencką, niesiona na skrzydłach sukcesu, staje się faworytem w będących kilka miesięcy później wyborach parlamentarnych.

                                                     Ojciec sukcesu

       Jesienią ubiegłego roku lider największego ugrupowania opozycyjnego stanął przed nie lada problemem: kogo PiS ma wystawić do wyborów prezydenckich? Od samego początku było jasne, że sam Prezes nie stanie w szranki – przynajmniej z dwóch istotnych powodów. Po pierwsze Jarosław Kaczyński zawsze wyznawał priorytet wyborów parlamentarnych, w których sukces dawał realną władzę, a jego uczestnictwo w wyborach prezydenckich roku 2010 było wymuszone tragicznymi okolicznościami. Ale był jeszcze drugi powód – sam nie chciał ponownie przegrać z Bronisławem Komorowskim, co wydawało się nieuniknione i mogło być fatalne w skutkach dla kierowanej przez niego formacji w jesiennych wyborach parlamentarnych. Kogo jednak wystawić w szranki, na jakiego postawić konia, gdy szykujący się do reelekcji Prezydent szybuje w rankingach na poziomie 70-procentowego poparcia? Wystawienie kogoś z kierownictwa PiS i skazanie go na pożarcie, ze wspomnianymi już negatywnymi skutkami dla wyborów parlamentarnych? Może zatem wystawić kogoś z drugiego szeregu, którego przegrana z Bronisławem Komorowskim nie będzie tak dla PiS bolesna i obciążająca. Najlepiej młodego, dynamicznego, w sposób jaskrawy odróżniającego się od misiowatego i pouczającego naród z belferskich zacięciem Wujka Dobra Rada. I postawić mu zadanie: przejście do drugiej tury i uzyskanie w niej przyzwoitego wyniku, za który – wiem to z dobrych źródeł – uznano by 40-procentowe poparcie.

                                          Lekcja pokory i upadek mitów

       Niegdysiejsze, buńczuczne stwierdzenia Donalda Tuska, że Platforma Obywatelska nie ma z kim przegrać warte są dzisiaj funta kłaków, ale warto je zapisaćimage w „białej księdze” platformerskiej arogancji. Znaleźć się tam również powinny enuncjacje Wujka Dobra Rada o tym, że szkoda pieniędzy, a jakże podatnika, na drugą turę wyborczą, gdy zwyciężca jest już na starcie oczywisty, a także zachwyty nad japońską ordynacją, przewidującą zaledwie kilkunastodniową kampanię wyborczą.  Bronisław Komorowski zapewne przysypiał w szkole na lekcjach polskiego, gdzie uczono ortografii, ale także poezji Mickiewicza, a tak jak koń: naród jak lawa – od czasu do czasu budzi się z letargu i odrętwienia. Gdy po pierwszej turze wyborów okazało się, że zobaczył plecy rywala, wpadł w popłoch i zaczął się chwytać brzytwy proponując – i to natychmiast – rozwiązania, które wcześniej lekceważył lub wręcz kontestował. Było to – przypomnijmy kąśliwą uwagę Słonimskiego – „brzydkie” chwytanie. Ale również, warto tu dodać – głupie. W konsekwencji hucpa i arogancja zostały ukarane.

       Wybory prezydenckie A.D. 2015 unieważniły także kilka mitów, wcześnie używanych przez platformerską propagandę jako aksjomat. Pierwszy mit: PO jest nowoczesną partią europejskiego formatu i dlatego masowo na nią głosują „młodzi, wykształceni, z dużych miast”. Wybory pokazały w wielu przypadkach coś zupełnie odwrotnego. Drugi mit: PiS jest partią zaściankową i prowincjonalno-moherową, nie umiejącą korzystać z instrumentów jakie dają nowoczesne technologie (przypomnę szyderstwa z Jarosława Kaczyńskiego, że nie ma prawa jazdy oraz konta bankowego i nie potrafi posługiwać się komputerem). Politycy PO tak bardzo zafiksowali się we własną narrację, że nie zauważyli, iż znienawidzony Prezes szybko się uczy i nie otworzył im oczy fakt wykorzystania przez Kaczyńskiego w sejmie tabletu z przemówieniem prof. Piotra Glińskiego, gdy pani marszałek Ewa Kopacz nie zgodziła się, by kandydat na premiera mógł wystąpić z trybuny sejmowej. Ale w najbardziej spektakularny sposób wspomnianej tezie zaprzeczyła zrobiona z rozmachem, w stylu amerykańskim, kampania Andrzeja Dudy. Przy niej kampania Komorowskiego była żałosną imitacją. I wreszcie mit trzeci: przegrana w pierwszej turze urzędującego Prezydenta była interpretowana przez jego sztab  na różny sposób – głównym jednak powodem miał być fakt pozostania w domu sporej części jego elektoratu, przekonanego sączoną wcześniej propagandą, że ich faworyt ma zwycięstwo w kieszeni. Stąd powtarzany jak mantra w drugiej turze apel Komorowskiego o pójście na wybory. I rzeczywiście frekwencja w drugiej turze była znacznie, bo o 6 procent wyższa, ale różnica pomiędzy pretendentem i Prezydentem była… również wyższa.

                                                       Cena strachu

       Bronisław Komorowski wielokrotnie próbował w czasie kampanii używać straszaka antypisowskiego. I wprawdzie Andrzej Duda z jego kindersztubą i naturalną uprzejmością nie nadawał się do tego, żeby straszyć nim dzieci, to od czego celowo i podstępnie schowani w czasie kampanii: Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Ale tutaj sztabowców i suflerów Komorowskiego spotkało rozczarowanie – skuteczność ich ostrzeżeń przed pisowskim zagrożeniem okazała się niewielka i były to już „strachy na Lachy”. Nie oznacza to jednak, że strach nie jest obecny, i to od dawna, w większości polskich domów. To jego najgorsza odmiana – strach egzystencjalny!

       Młodzi Polacy boją się, że mimo posiadanego wykształcenia, nie znajdą pracy. A jeśli ją znajdą, to że mogą ją stracić. A jeśli wcześniej wzięli kredyty, to utraty boją się podwójnie, bo zarazimage pojawi się komornik i mogą wylądować na bruku. Boją się, że w razie choroby mogą ich nie przyjąć do szpitala. Ludzie starsi boją się, że z braku pieniędzy może ich nie stać na wykupienie niezbędnych leków. Ten strach trwający od wielu lat działa paraliżująco i prowadzi – używając języka Sołżenicyna – do zmuzułmanienia ogromnych grup społecznych, które przyjmują swój los, jako dopust Boży. I znikąd ratunku, a jeśli nawet mają pracę w najczęściej prywatnych firmach, to nie ma tam związków zawodowych, które mogłyby stanąć w obronie. A stojąc twarzą w twarz przed właścicielem-pracodawcą jest się bez szans. Taki pracodawca (są na szczęście wyjątki), zatrudniając ludzi na „umowy śmieciowe” traktuje ich jak śmieci. Dosłownie. W końcu ci młodzi, energiczni, których dotąd wyemigrowało w poszukiwaniu pracy ponad dwa miliony, a szykuje się następny milion – czyż te eskapady nie są dowodem strachu egzystencjalnego we własnej ojczyźnie? A jak zinterpretować nieporównywalnie większą prokreację w polskich rodzinach na emigracyjnym chlebie, od tego co się dzieje w kraju? Nie trzeba większych badań, żeby dojść do wniosku, że na emigracji jest większe poczucie bezpieczeństwa i nadzieja, a w Polsce – strach i poczucie beznadziei.

       Państwo polskie pod rządami PO-PSL i byłego już prezydenta wycofało się ze swojej roli służebnej wobec społeczeństwa i dopiero ostatnia kampania dała Polakom maleńkie światełko nadziei na zmianę. I dlatego Andrzej Duda wygrał.

                                            Zwiastun zmiany

       Kampanie wyborcze są niezwykle forsujące i wyczerpujące. Ale dla Andrzeja Dudy, który kampanię prowadził od kilu miesięcy przejeżdżając kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, docierając do wszystkich zakątków Polski, spotykając się z wyborcami na setkach zgromadzeń – było to zajęcie mordercze, czego nikt wcześniej nie robił. Tym większe było zdumienie, że następnego dnia, po wstępnym ogłoszeniu jego zwycięstwa, pojawił się rankiem w centrum Warszawy, przy stacji metra – żeby podziękować osobiście spieszącym się do pracy wyborcom, przecież niekoniecznie swoim. I zapowiedział, że pojedzie w inne miejsca, żeby zrobić to samo. Tego jeszcze nie było, dotąd wyborcy, zwani także elektoratem, potrzebni byli raz na cztery lata, żeby wrzucili do urny odpowiednio zakreśloną kartę wyborczą. Potem można było o nich zapomnieć.

        Andrzej Duda w czasie kampanii często mówił o szacunku dla drugiego człowieka. Okazało się, że nie były to słowa rzucone na wiatr. Czy mamy do czynienia z wyznaczaniem nowych standardów w polityce? Czas pokaże.

 

Tekst ten ukaże się w najbliższym numerze "Obywatelskiej".

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka