Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
5099
BLOG

Musimy się rozstać

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 125

  

 

 

Prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę o „wydłużonym rozliczaniu czasu pracy”, dając pracodawcom do ręki dodatkowy instrument – już nie bat, ale wręcz paralizator. Rozwiązanie zawarte w ustawie wydaje się logiczne: jeśli np. w czasie kryzysu mamy do czynienia ze skokowymi zmianami popytu na produkty firmy, to nie ma sensu żeby ludzie przychodzili do zakładu pracy, po to tylko, żeby w nim być.

Warto jednak rozważyć jak w praktyce będzie wyglądało życie polskiego pracobiorcy pod rządami nowej ustawy. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że już i tak relacje pomiędzy pracodawcą i pracobiorcą nie były symetryczne, żeby nie mówić o jakimkolwiek partnerstwie. Nie mogą bronić interesów pracownika związki zawodowe, gdyż ich praktycznie nie ma, a Polska, w której zrodziła się 10-milionowa Solidarność, jest dzisiaj na przedostatnim miejscu w Unii Europejskiej pod względem tzw. uzwiązkowienia. Dodatkowo pracodawca - najczęściej prywatny właściciel firmy - trwa dzisiaj w przekonaniu, a utwierdzają go w tym media, że jest dla społeczeństwa dobrodziejem – tworzy wszak miejsca pracy. Psychologicznie tworzy to sytuację absolutnej dominacji: pracodawca ubrany strój demiurga-dobrodzieja, staje się wobec pracownika panem jego życia i śmierci. I nie ma w tym publicystycznej przesady, zwłaszcza jeśli chodzi o młodych, najczęściej dobrze wykształconych pracowników, gdyż obciążeni zazwyczaj bagażem kredytów, truchleją mając w oczach widmo komornika, gdy szef nagle wzywa ich do swojego gabinetu.

Współczesny polski kapitalizm, mający po blisko półwiekowej komunistycznej przerwie, już przecież ponad dwudziestoletni staż, nie jest bynajmniej podobny do systemu funkcjonującego w krajach tzw. starej Unii. To, co się dzisiaj dzieje w Polsce bardziej przypomina kapitalizm XIX-wieczny i opisy znane z lektur Karola Dickensa, Knuta Hamsuna, czy „ Ziemi obiecanej” Rejmonta. Nie można jednak nie zauważyć akcentów współczesnych.

Otóż nad Wisłą przyjęła się w wielu firmach i korporacjach amerykańska maniera mówienia sobie po imieniu. Z pozoru może się to wydawać sympatyczne - można do swojego szefa mówić „na ty”. Jest w tym jednak pułapka i swoista hipokryzja, podobnie jak organizowane przez większe firmy wyjazdy integracyjne do eleganckich ośrodków, gdzie sposób zakwaterowania pracowników jasno wskazuje „ich miejsce w szeregu” i które kończą się zazwyczaj ciężką pijatyką i niekontrolowanym seksem. Bo też pracodawca-właściciel nie jest zainteresowany prawdziwą integracją swoich podwładnych, woli żeby z wspomnianych wypraw wracali z kacem. Nie rzadkie są natomiast przypadki, gdy pracodawca krzywym okiem patrzy na prywatne kontakty swoich podwładnych, którzy – wydaje się to niewiarygodne, ale znam parę takich przykładów – spotykają się po pracy w sposób niemal konspiracyjny.

W tej z pozoru niepojętej postawie właściciela jest swoista logika. Tak jak nienawidzi on związków zawodowych i robi wszystko, żeby związkowa zaraza nie zagnieździła się w jego firmie, tak zbyt bliskie relacje jego podwładnych mogą stworzyć potencjalne zagrożenie. Pracownik stając przed jego obliczem ma być sam, a jeśli usłyszy niekorzystne dla siebie decyzje, nikt nie powinien stanąć w jego obronie, czy choćby wyrazić solidarność. I dochodzimy wreszcie do sytuacji, gdy wezwany przez szefa delikwent słyszy kategoryczny komunikat: „musimy się rozstać”. Znam co najmniej kilkanaście takich relacji i za każdym razem zarówno komunikat jest identyczny, jak również następująca po nim krótka rozmowa. – Ale dlaczego, przecież dotąd nie miałeś uwag do  mojej pracy. – Nie pasujesz do mojej nowej koncepcji, robię to dla dobra firmy.

I w taki oto sposób kilkunastu moich znajomych – ludzi świetnie wykształconych, z niemałym dorobkiem, relatywnie młodych – zasiliło szeregi bezrobotnych. Zanim zaczęli gwałtownie poszukiwać nowej pracy (wiadomo, komornik) musieli przez dobrych parę tygodni wychodzić z szoku, a czasami nawet depresji. Na moje pytanie: skąd taka reakcja? – usłyszałem. – Byłem wcześniej chwalony, szef publicznie mówił, że jestem świetny, a potem nagle jak obuchem po głowie.

Ten felieton piszę w oparciu o kilkanaście relacji, ale mój mały dziennikarski palec podpowiada mi, że mamy w Polsce do czynienia z powszechnym zjawiskiem traktowania pracowników jak śmieci. W dodatku nad Wisłę zawitała jeszcze jedna ideologia, z którą podzielił się na jakimś przyjęciu nieznany mi wcześniej przedsiębiorca. Dzierżąc w jednym ręku kieliszek, a drugą trzymając mnie za guzik monologował. - Pracowników trzeba trzymać w niepewności, niech nie znają dnia ani godziny, niech walczą o utrzymanie pracy, to przecież jest wyścig szczurów. I należy ich zmieniać, zmieniać, zmieniać. Gdy pozwoliłem nie zgodzić się na ów darwinizm społeczny, spojrzał na mnie z politowaniem. – Widzę u redaktorka braki w oczytaniu, ja jestem po lekturze opracowań amerykańskich praktyków biznesu, a tam oni radzą, że przykładowo szef powinien w ciągu roku 4 razy zmienić swoją sekretarkę. Zanim  zdążyłem zareagować, szybko wypił wódkę, rozejrzał się w popłochu w poszukiwaniu żony i na odchodnym wymamrotał: - Fajnie się gadało, ale - tu usłyszałem znaną frazę - musimy się rozstać.

I na koniec drobna uwaga. Tak się złożyło, że we wszystkich przypadkach wywalenia moich znajomych na bruk, znałem również sprawców ich nieszczęścia. Jedni mieli przeszłość komunistyczną, inni solidarnościową. Nie było również klucza politycznego, ani partyjnego. Jedni głosowali na PiS, drudzy na PO, trzeci na SLD, byli i tacy, którzy głosowali na Palikota i PSL.

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka