Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
5013
BLOG

Strach

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 35

 


 

Piętą achillesową wszelkich demokracji

 jest strach o podłożu ekonomicznym

Albert Einstein

 

Strach jest trucizną, która trawi sumienia

 powoli, lecz nieuchronnie

Luis de la Higuera

 

 

Jest stale obecny. Boimy się nagłej śmierci, choroby, utraty bliskich i niepewnej przyszłości. Boimy się wreszcie samotności, chociaż właśnie wtedy, gdy ogarnia nas strach, najbardziej dojmująco ją odczuwamy. I wtedy redukuje się nasze poczucie wolności, relatywizuje się świat wyznawanych wcześniej wartości, tracimy zdolność do empatii – jesteśmy sami w tłumie obcych, obojętnych ludzi.

 Opisywany mechanizm już od niepamiętnych czasów był dobrze znany satrapom i tyranom wszystkich epok, którzy wykorzystywali „strach” jako najskuteczniejsze narzędzie do trzymania za twarz swoich poddanych. „Lepiej jest budzić strach, niż być kochanym”,zauważył w swoim osławionym poradniku dla satrapów p.t.”Książe” Niccolo Machiavelli. Z jeszcze większą otwartością i cynizmem wyraził tę samą myśl Józef Stalin: „Wolę, gdy ludzie popierają mnie ze strachu niż z przekonania. Przekonania są zmienne, strach zawsze jest ten sam”.

Wierni uczniowie Stalina spod znaku PPR solidnie odrobili lekcje i gdy przyszło im instalować w Polsce system komunistyczny, dobrze wiedzieli, że bez stosowania przemocy - i to możliwie jak najszerzej - nic z ich planów może nie wyjść. Kierowali się dyrektywą, że trzeba stosować terror - zarówno selektywny, wymierzony w zadeklarowanych przeciwników, jak również „losowy”, który dotknąć może każdego – po to, żeby wytworzyć w polskim społeczeństwie psychozę strachu. Wszyscy mają się bać władzy ludowej i nikt nie może znać dnia, ani godziny, kiedy bezpieka zacznie łomotać do jego drzwi. A jeśli już tak się stanie – nikt nie rzuci się z pomocą, nie zaprotestuje. Przekonał się o tym prymas Stefan Wyszyński, gdy po jego aresztowaniu nie rozdzwoniły się w Polsce wszystkie kościelne dzwony, a episkopat haniebnie stulił uszy po sobie. Tylko pies stanął w mojej obronie, gryząc w rękę aresztującego mnie ubeka – zanotował cierpko w swoim „Dzienniku” Prymas Tysiąclecia. Był rok 1954 – apogeum komunistycznego terroru w Polsce.

A potem przyszedł „polski Październik” zamykający „epokę stalinowską”, „chłopcy z lasu” opuścili kazamaty więzienne, nastąpiła(częściowa) rehabilitacja Armii Krajowej, rozwiązano Urząd Bezpieczeństwa Publicznego - i można już było… bezkarnie opowiadać dowcipy polityczne. System stał się mniej opresyjny i poziom społecznego strachu znacznie się obniżył. Władze komunistyczne wysłały do społeczeństwa czytelny sygnał(szczególnie było to wyraźne w tzw. dekadzie Gierka): nie musicie już nas manifestacyjnie kochać, ale niech wam nie przyjdzie do głowy podważać „kierowniczą roli Partii”, a my wam damy spokój i niech wtedy Polska rośnie w siłę, a ludziom się żyje dostatniej. Jeśliby jednak komuś zaświtało w głowie, żeby podnieść rękę na władzę ludową, to niech nie ma złudzeń…

Tę wolę i determinację w utrzymaniu swojego szczególnego statusu, władze komunistyczne pokazały wielokrotnie - w czasie tłumienia robotniczych rewolt w Poznaniu(1956), na Wybrzeżu(1970), czy w Radomiu i Ursusie(1976). Jeśli dodać do tego rozprawienie się ze studentami w roku 1968, wpisanie do konstytucji „kierowniczej roli PZPR” w roku 1976, a w końcu wprowadzenie stanu wojennego w roku 1981, to było widać całkiem wyraźnie, że komuniści - co w sposób jasny sformułował Władysław Gomułka - raz zdobytej władzy nie zamierzają oddać (a nawet się nią dzielić) za jakąś tam kartkę wyborczą.

Przekaz jaki docierał do Polaków w schyłkowym okresie epoki komunistycznej tworzyły dwa filary: „Nie buntujcie się przeciwko nam, a my wam damy spokój”i „Kto nie jest przeciwko nam – jest z nami”. Był to przekaz prawdziwy. Kto nie próbował się buntować i knuć przeciwko władzy, mógł czuć się bezpieczny – nie interesowała się nim Służba Bezpieczeństwa.

Wprawdzie w owym schyłkowym okresie komuny żyło się bardzo ciężko i niemal wszystko było na kartki, ale nie było problemów ze znalezieniem pracy. Nikogo nie wyrzucano na bruk z mieszkania, nikomu nie odmówiono w nagłym przypadku przyjęcia do szpitala gdy nie miał ubezpieczenia, nikogo kto w miarę normalnie wywiązywał się ze swoich obowiązków nie wyrzucano z pracy, a jeśli już – nie było problemu ze znalezieniem innej. Co więcej, gdy w miejscu pracy powstał jakiś konflikt interpersonalny z przełożonym i w tym sporze nie było śladu politycznego kontekstu, to w obronie takiego pracownika, zwłaszcza jeśli był powszechnie lubiany, potrafiły skutecznie wystąpić związki zawodowe. Jeśli dodać do tego, że niemal każdy zakład miał własne ośrodki wypoczynkowe (siermiężne, bo siermiężne, ale raz na parę lat można się było załapać), że emerytury były wprawdzie nędzne, ale ceny lekarstw na emerycką kieszeń, że było bez porównania łatwiej niż dziś o miejsce w żłobku i przedszkolu – to trzeba stwierdzić, że społeczny strach egzystencjalny, ów strach przed przyszłością, prawie nikogo nie chwytał za gardło, nie stawał się przyczyną samobójstw. Żyło się więcej niż skromnie i byle jak, bez większych nadziei na zasadniczą poprawę materialnego bytu, bez paszportu w szufladzie i kolorowych marzeń, bez wypełnionych towarami sklepów, ale też – bez większego strachu.

A co z godnością? – ktoś dociekliwy zapyta. Wszak obrona godności była jednym z ważniejszych postulatów Solidarności! W tym miejscu odwołam się do myśli zawartej w sentencji autorstwa Luisa de la Higuery, że strach jest trucizną, która trawi sumienia. Rozwijając dalej tę myśl trzeba stwierdzić, że w warunkach narastającego strachu zarówno jednostki, jak i całe społeczności zaczynają składać najtrudniejszą daninę – z własnej godności. I gdy strach ten maleje, jedną z pierwszych rzeczy, o które się upomną jest godność właśnie. A ponieważ Sierpień był dziełem ludzi wtedy najczęściej bardzo młodych, którym - jak pokoleniu ich rodziców - nie ciążył bagaż strachu, to nie ma się co dziwić, że upomnieli się o godność - powtórzę to raz jeszcze - najtrudniejszą ofiarę narastającego strachu.

A było się o co upominać. Po pierwsze traktowani byliśmy przez komunistyczne władze jak dzieci, niedojrzałe do poznania prawdy, a politrucy i współdziałający z nimi fachmani tzw. frontu ideologicznego nieustannie nas oszukiwali i manipulowani informacjami. Wspomagała ich dzielnie instytucja cenzury, blokująca dostęp nie tylko do wiedzy o przeszłości, ale również do aktualnych informacji dotyczących Polski i świata. Po drugie znakomita większość Polaków - poprzez brak przynależności do PZPR - mogła zasadnie uważać się za obywateli drugiej kategorii, dla których pewien rodzaj awansu społecznego i zawodowego był zamknięty. Wprawdzie do przekroczenia partyjnego Rubikonu Polacy byli nieustannie kuszeni(tej pokusie uległo 2-3 mln osób, to jednak postawą większości była odmowa, niezgoda i upór powodowane względami moralnymi. Krótko mówiąc Polacy mieli wybór: albo honor i godność, albo kariera i łączące się z nią – nie zawsze zresztą wielkie – profity.

No i przyszedł rok 1989, kiedy - bez przelewania krwi - stał się cud niepodległości i mogliśmy zacząć stawiać na nogach to, co przez pół wieku stało na głowie. Wielu z nas miało nadzieję, że po latach opresyjnego i niewydolnego gospodarczo komunizmu, uda się nam odbudować wolną już Polskę na miarę naszych marzeń i aspiracji. Że całkiem przecież świeże wspólnotowe przeżycie związane z Solidarnością stanie się ziarnem, które wyda plony. Może nie od razu, może będzie to wymagało cierpliwości i wyrzeczeń, ale będziemy się poruszali ścieżką sprawiedliwości, solidarności, przyzwoitości i wolności. Że uda się nam zbudować naszą ojczyznę, w której godność nie będzie przegrywać ze strachem.

Wybieraliśmy się w podróż w nieznane i na początku drogi byliśmy naiwni oraz zbyt idealistyczni. Był to zapewne triumf nadziei nad doświadczeniem, ale też inaczej być nie mogło, gdyż nikt przed nami nie miał doświadczeń wychodzenia z systemu komunistycznego – ku normalności. Dzisiaj, po ponad dwudziestu latach istnienia III Rzeczpospolitej bilans nie jest, niestety, jednoznacznie pozytywny. Nie wymieniając jakże licznych pozytywnych zmian, jakie dokonały się w tym czasie w Polsce, trzeba jednak ze smutkiem (a może nawet ze zgrozą) stwierdzić, że poziom społecznego strachu jest dzisiaj bez porównania większy, niż w ostatnich dekadach PRL-u.

Brzmi to szokująco i w pierwszym odruchu chciałoby się autora takiego poglądu odesłać do domu bez klamek. Jeśli jednak już otrząśniemy się z tego szoku i na chłodno zaczniemy dokonywać porównań, to nagle okaże się, że w PRL-u emeryci mieli bezproblemowy dostęp do leków, a dzisiaj często nie stać ich na wykupienie zaordynowanych przez lekarza na recepcie specyfików. W PRL-u emerytury były niewielkie, ale wystarczało na czynsz, który był niewysoki, dzisiaj natomiast emerytury dalej są niskie, ale za to czynsz i inne mieszkaniowe opłaty znacznie wzrosły i co więcej - zalegający w opłatach emeryt bywa eksmitowany. W PRL-u emeryt mógł wystając w kolejkach w miarę spokojnie dożywać swoich dni, a od czasu do czasu miał nawet szansę załapać się na darmowe lub niskopłatne sanatorium. I wiedział z całą pewnością, że określonego dnia listonosz przyniesie mu do domu emeryturę, Wiedział również, że nie musi oszczędzać na własny pogrzeb, gdyż ten problem załatwi ZUS. A dzisiaj? Obniżono o jedną trzecią zasiłek pogrzebowy, a rządzący politycy, a za nimi media straszą, że w związku z takim czy innym kryzysem oraz problemami demograficznymi, grozi nam zapaść systemu emerytalnego. Dla zbliżających się do wieku emerytalnego nie jest to dobry zwiastun. I powód do dodatkowych lęków, bo w wizję roztaczaną kilka lat temu przez OFE (które niedawno omal nie zbankrutowały) podróżowania na starość do ciepłych krajów, nie wierzy już nawet największy naiwniak.

Pal sześć emerytów i ich strachy - oni powinni się już lękać spotkania z Panem Bogiem. Zajmijmy się zatem ludźmi młodymi, przed którymi jeszcze całe życie. Otóż jeśli nawet posiadają wykształcenie, czasami wyższe, to – od dobrych paru lat - nie czeka na nich w Polsce praca. I w jej poszukiwaniu wyjeżdżają za granicę. Czy łączy się to z lękami? Pewnie tak – w końcu jest to trochę wyprawa w nieznane. Jednak większość traktuje taką emigrację zarobkową jako wyzwanie, z elementami przygody. Dyskomfortem jednak pozostaje fakt podejmowania pracy niemal z reguły poniżej swoich kwalifikacji.

W dramatycznej natomiast sytuacji znaleźli się trzydziestolatkowie, którzy rozpoczęli pracę zawodową na kilka lat przed kryzysem. Zachłyśnięci ofertą rynku i kuszeni wtedy przez banki, pobrali gigantyczne kredyty, kupili za nie mieszkania, z górnej półki elementy jego wyposażenia, samochody. Gdy mieli pracę i żyli nadzieją na awans, spłacanie rat kredytowych było do udźwignięcia. Gdy przyszedł kryzys, w wyniku którego znaleźli się na bruku, pojawiło się widmo komornika. A gdy rozpaczliwe poszukiwanie nowej pracy nie przynosiło rezultatów – pojawiał się ów komornik we własnej osobie. I wtedy zaczynała się jazda bez trzymanki: jak znaleźć wyjście z sytuacji bez wyjścia .Czasami kończyło się to decyzjami dramatycznymi.

Opisywane przeze mnie zjawisko nie jest na szczęście masowe (choć znam co najmniej kilka tragicznych przypadków), ale jego wymiar stał się na tyle znaczący, że wywołany rezonans zaczął zataczać coraz szersze kręgi. I nie chodzi mi tylko o to, że stał się ostrzeżeniem przed zbyt pochopnym zaciąganiem kredytów. Wpłynął również na nie najlepsze już wcześniej relacje pracodawca-pracobiorca. „Wyścig szczurów”, który dotąd oznaczał walkę (często bezpardonową) o zajęcie jak najlepszej pozycji w pogoni za karierą, przemienił się w „walkę o życie”. A tu już nie obowiązywały żadne zasady – i nie chodzi mi o postępowanie tych, którzy za żadną cenę nie chcieli być wyrzuceni za burtę. Myślę o kapitanie, czyli pracodawcy (dzisiaj najczęściej prywatnym), od którego decyzji, a czasami kaprysu, zależało „być, albo nie być” obciążonego kredytem pracownika.

Ktoś powie: przecież jest w Polsce kodeks pracy, są sądy. Otóż praktyka ostatnich dekad pokazuje, że owo cywilizowane instrumentarium jest w naszym kraju niestety ułomne i pracownik najczęściej stoi na straconej pozycji w sporze z pragnącym go wyrzucić z pracy szefem. No, a związki zawodowe? Z tym też jest kłopot, bo prywatny właściciel broni się przed nimi, jak diabeł przed święconą wodą. I jest w swym działaniu skuteczny, bo gdy w jego firmie pojawia się „grupa inicjatywna” pragnąca założyć związek zawodowy(zgodnie z prawem od tego momentu immunizowana), wywala ją - łamiąc prawo - na zbity pysk. Potem toczą się przez długie lata procesy we wszystkich instancjach sądów pracy, zakończone zazwyczaj jakąś formą ugody: wywaleni dostają jakieś odszkodowanie, ale bramy zakładu są dla nich zamknięte.

 Wydarzenia takie, a konkretnych przykładów można przytoczyć bez liku, skutkują w jeden oczywisty sposób: następców pragnących zakładać związki zawodowe zazwyczaj brak. I w tym kontekście łatwiej jest zrozumieć swoisty paradoks, że Polska - kraj niegdyś 10-milionowej Solidarności - jest dzisiaj na szarym końcu w Europie pod względem „uzwiązkowienia”.

Nie dziwmy się zatem, że polski homo faber jest dzisiaj przestraszony. Ustawodawstwo pracy chroni go bardzo słabo, związków zawodowych stojących w obronie jego praw i godności zazwyczaj brak – przed swoim pracodawcą, bez mała „panem życia i śmierci” stoi sam. Nie chroni go również obyczaj, że „pewnych rzeczy się nie robi, że należy zachowywać się przyzwoicie”, gdyż takich zasad nie wyznaje nowy polski kapitalista i co więcej – nie ma w obronie zacytowanych norm presji z zewnątrz, bo w obyczajowym kodzie aksjologicznym Polaków wspomniane pojęcia przysypano kurzem. Pomiędzy pracodawcą i pracobiorcą powstała pustka, którą „pracodawca bez zasad” wypełnia jak chce. Konsekwencją takiej sytuacji jest tylko narastający strach walczącego o przetrwanie polskiego homo faber , ale także rezygnacja, krok po kroku, z bycia piastunem własnej godności.

Powtórzę: poziom społecznego strachu był w ostatnich dekadach PRL-u znacznie niższy niż obecnie. Piszę to z najwyższą niechęcią, a nawet obrzydzeniem, gdyż jestem ostatnią osobą, która tęskniłaby za komuną. Ale zamykanie oczu na opisaną przez mnie rzeczywistość prowadzić może tylko do eskalacji strachu.

 

  

 

 

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka